poniedziałek, 24 kwietnia 2017

na skraju

Ostatnimi czasy dojeżdżając do pracy samochodem przytrafia mi się coraz to więcej ryzykownych sytuacji, w których moje życie jest zagrożone.

Pierwszy raz wracałem z pracy po 16 - jadąc ok. 90 km drogą dwukierunkową nagle pojazd z pracownikami - bus zjechał na mój pas. Po obu stronach drogi były duże rowy. Zaskakujące jest to jak mój organizm na to zareagował. Pojazd ten jechał prosto na mnie. A ja nie uczyniłem nic by się ratować. Zamarłem. Jedyne co pamiętam, co przeszło mi przez myśl w ułamkach tych sekund to to, że jak zjadę z drogi to znajdę się w rowie na drzewie... Nie zjechałem. Jechałem dalej prosto - nawet nie trąbiłem - mam wrażenie, że nie miałem myśli - nie myślałem o niczym i nikim - no może o mamie - ona mi się przypomniała - ale najdziwniejsze było to uczucie, którego nie sposób opisać:
- zahipnotyzowany
- bez jakiejkolwiek reakcji obronnej
- wewnątrz miałem dziwne uczucie
- w buzi raptownie zrobiło mi się, ani słodko, ani gorzko, ani kwaśno - ten smak życia jaki miałem jest nie do opisania, bo nigdy wcześniej nie miałem takiego smaku - nic tak nie smakowało.

Gdy już w ostatniej chwili kierowca podniósł głowę i odbił kierownicą - wszystko jakby opadło, ale dalej byłem sparaliżowany - nie spojrzałem, kto to był - jaka rejestracja, nic. Zwolniłem do 50 i jechałem dalej jakby taka hipnoza.

Innym razem jechałem od rodziców swoich na zakręcie wyjechał młodzieniec i jak to się mówi nie zebrał zakrętu też jechał prosto na mnie, okiełznał auto i odbił - ponownie to dziwne uczucie - chociaż już nie tak silnie jak za pierwszym razem.
Znowu życie przeleciało mi przed oczyma, świat zawirował - posypały się kury i chuki. To jedyne co mogłem.

Innym razem to ja sam jakoś nie zauważyłem pojazdu, który jechał za mną usłyszałem tylko trąbienie. Zniknął mi w lusterkach. Tak czasem bywa i takich momentów właśnie się obawiam.

Codziennie pokonując duże odległości pomiędzy domem, a pracą mam ten dyskomfort, że nie wiem czy...

Po zimie zmieniłem koła na letnie. Zmieniłem je tak, że sam wsadziłem siebie na jeżdżącą bombę. Byłem happy, że udało mi się to uczynić, ale gdy wyruszyłem w drogę, po przejechaniu kilku kilometrów zaczęło mi coś przeszkadzać, głuchy dźwięk, ale głośny. Na początku nie wiedziałem skąd on dobiegał, czasem słabł, czasem się wzmagał. W końcu uświadomiłem sobie, że to z kół. Pierwsza myśl, czy abym dobrze dokręcił koła.

Gdzieś w drodze stanąłem na poboczu, poszedłem się upewnić i okazało się, że moje koła nie są dokręcone. Pytałem się: ale jak to możliwe, przecież sam je przykręcałem, jeszcze pamiętam... a mimo to, śruby były poluzowane. Dokręciłem je ponownie. Dojechałem do pracy, później do domu i musiałem jeszcze raz sprawdzić, czy aby na pewno są one fest? Były - ale po tej przygodzie jakoś straciłem wiarę w to czy, aby na pewno są fest. Żadnych stuków, puków i innych dźwięków nie ma, ale w głowie jest ta zagwostka.

Pomimo ostrożności, czasem my sami jesteśmy zagrożeniem dla siebie.

2 komentarze:

  1. Przecież to oczywiste - lecą na ciebie, lecz kiedy widzą twą dumną obojętność, spłoszeni uciekają nie zagadawszy nawet. :-D

    OdpowiedzUsuń

Dzięki za rozmowę :)